Kuchnia z widokiem na cmentarz
Kuchnia z widokiem na cmentarz
Drzwi do naszej kuchni były zawsze otwarte.
Jedynie smażenie ryb czy przetapianie serów przez mamę sprawiały, że drzwi zamykano. I nie chodziło tutaj o zapachy panujące w domu, ale o możliwość zniszczenia przeszło tysiąca książek zdobytych pod ladą w jedynej, znajdującej się wtedy w Kępnie księgarni. Nie mieliśmy wtedy jeszcze auta i mama powtarzała, że nasze książki są warte tyle, ile dobre auto.
Kuchnia była więc zawsze otwarta i wygląd drzwi do niej prowadzących był dla nas tajemnicą, drzwi były bowiem zapomniane i odsunięte na plan dalszy. Nasze oczy nie zanotowały kształtu klamki, koloru farby którą je powleczono czy wzoru na zasłonce, którą w drzwiach zawieszono.
Kuchnia była długa i miała kształt korytarza. Między szafkami pełnymi talerzy, garnków, między lodówką i kuchenką gazową musiałem przedzierać się do okna stanowiącego większość południowej ściany.
Wychodzące ku słońcu okno, w lipcu wpuszczało „gorąc” do całego domu tak, że trzeba było je zasłaniać. W listopadowe czy marcowe, wciąż zbyt krótkie dni miałem w zwyczaju stawać w oknie i patrzeć jak chmury gnały po niebie zawsze w tym samym kierunku: z zachodu na wschód.
Wyobrażałem sobie skąd zagnał je do nas wiatr? Pełzły do nas znad nizin Saksonii, znad wzgórz Bawarii, delty Holandii i wreszcie znad Atlantyku niosąc ze sobą delikatnie wyczuwany zapach Zachodniej Europy.
I tak wchodziłem do tej kuchni i karmiłem swoje ciało przez dobre ćwierć wieku. Ubogim jedzeniem Peerelu, okazyjnie paczkami zza żelaznej kurtyny i wreszcie normalną kuchnią wolnej i coraz bogatszej Polski.
Ilekroć do kuchni wchodziłem, przed szkołą czy pracą, po obiad, kuknąć do garnka by zobaczyć czy coś jest na dnie zostało a także w nocy, by w promieniach ciepłego światła lodówki przeszukać jej półki za oknem widziałem kępiński cmentarz.
Zawsze: jedząc obiady, podjadając z lodówki, wcinając kanapki z majonezem z Winiar czy będąc już dorosłym parząc i pijąc kawę spoglądałem za okno, na cmentarz pełen prochów tych, którzy zbudowali moje miasto. Kuchnia z widokiem na cmentarz mnie wyżywiła, tam wyrosłem i ukształtowałem się i poznałem najbanalniejszą prawdę o życiu.
Drzwi do naszej kuchni były zawsze otwarte.
Jedynie smażenie ryb czy przetapianie serów przez mamę sprawiały, że drzwi zamykano. I nie chodziło tutaj o zapachy panujące w domu, ale o możliwość zniszczenia przeszło tysiąca książek zdobytych pod ladą w jedynej, znajdującej się wtedy w Kępnie księgarni. Nie mieliśmy wtedy jeszcze auta i mama powtarzała, że nasze książki są warte tyle, ile dobre auto.
Kuchnia była więc zawsze otwarta i wygląd drzwi do niej prowadzących był dla nas tajemnicą, drzwi były bowiem zapomniane i odsunięte na plan dalszy. Nasze oczy nie zanotowały kształtu klamki, koloru farby którą je powleczono czy wzoru na zasłonce, którą w drzwiach zawieszono.
Kuchnia była długa i miała kształt korytarza. Między szafkami pełnymi talerzy, garnków, między lodówką i kuchenką gazową musiałem przedzierać się do okna stanowiącego większość południowej ściany.
Wychodzące ku słońcu okno, w lipcu wpuszczało „gorąc” do całego domu tak, że trzeba było je zasłaniać. W listopadowe czy marcowe, wciąż zbyt krótkie dni miałem w zwyczaju stawać w oknie i patrzeć jak chmury gnały po niebie zawsze w tym samym kierunku: z zachodu na wschód.
Wyobrażałem sobie skąd zagnał je do nas wiatr? Pełzły do nas znad nizin Saksonii, znad wzgórz Bawarii, delty Holandii i wreszcie znad Atlantyku niosąc ze sobą delikatnie wyczuwany zapach Zachodniej Europy.
I tak wchodziłem do tej kuchni i karmiłem swoje ciało przez dobre ćwierć wieku. Ubogim jedzeniem Peerelu, okazyjnie paczkami zza żelaznej kurtyny i wreszcie normalną kuchnią wolnej i coraz bogatszej Polski.
Ilekroć do kuchni wchodziłem, przed szkołą czy pracą, po obiad, kuknąć do garnka by zobaczyć czy coś jest na dnie zostało a także w nocy, by w promieniach ciepłego światła lodówki przeszukać jej półki za oknem widziałem kępiński cmentarz.
Zawsze: jedząc obiady, podjadając z lodówki, wcinając kanapki z majonezem z Winiar czy będąc już dorosłym parząc i pijąc kawę spoglądałem za okno, na cmentarz pełen prochów tych, którzy zbudowali moje miasto. Kuchnia z widokiem na cmentarz mnie wyżywiła, tam wyrosłem i ukształtowałem się i poznałem najbanalniejszą prawdę o życiu.
Komentarze
Prześlij komentarz